Wstecz / Spis treści / Dalej

* * *

Nazajutrz przed wieczorem, Emil, Dżast i ja wyruszyliśmy w drogę do świątyni, do której przybyliśmy dopiero na drugi dzień o godzinie piątej minut trzydzieści po południu. Zastaliśmy tam dwóch starszych ludzi, którzy zaopiekowali się mną i bardzo wygodnie ulokowali u siebie na noc. Świątynia stała na wierzchołku wysokiej góry, zbudowana z nie ociosanego kamienia, i – jak mi mówiono – trwała już przeszło 12 tys. lat Pomimo to jest doskonale zakonserwowana i wygląda jak nowa. Powiadano, że jest to jedyna z pierwszych świątyń nauczycieli Siddha i była wzniesiona przez nich, by służyła im jako miejsce odosobnienia, ze względu na panującą tam absolutną ciszę. Istotnie, do tego celu nie można było wybrać lepszego miejsca. Figuruje ona bowiem na najwyższej skale tej części gór, na wysokości 3,5 tys. metrów nad poziomem morza, a około 1,5 tys. metrów nad powierzchnią doliny. Doznawałem wrażenia, że ostatnie siedem mil droga wznosiła się w górę niemal stromo. Miejscami szliśmy po schodach wykonanych z żerdzi i przymocowanych grubymi linami do skał, liny zaś były przerzucone nad skalistymi rozpadlinami, a końce sznurów utrzymywały owe schodki bądź drabinę, prowadzące do świątyni. Przez około 200 metrów szliśmy po takich schodkach zawieszonych w powietrzu i potem znów wspinaliśmy się po drabinach przymocowanych u góry sznurami. Ostatni – prawie stumetrowy odcinek – przebyliśmy już wyłącznie po zawieszonej pionowo drabinie z żerdzi. Kiedy wreszcie dobrnęliśmy do celu odniosłem wrażenie, jakbym przebywał na wierzchołku świata. W dniu następnym wstaliśmy o świcie i kiedy wszedłem na dach świątyni, zupełnie zapomniałem o uciążliwym wspinaniu się wczoraj. Świątynia zajmowała sam skraj urwistej skały, tak usytuowanej, że na prawie kilometr w dół nic nie można było rozeznać. Wydawało się, że cały budynek świątyni jest zawieszony w próżni. Z trudem usiłowałem siebie przekonać, że ulegam pozorom. W oddali dały się odróżnić trzy inne góry, na których – jak mnie poinformowano – też pobudowano podobne świątynie, lecz były one tak odległe, że nie mogłem ich rozpoznać nawet za pomocą swej polowej lornetki.

Emil mi powiedział, że jedna z grup, której towarzyszył kierownik naszej ekspedycji, przybyła do najdalszej świątyni wczorajszego wieczoru, prawie jednocześnie z nami, i jeśli chcę się z nimi skomunikować, to akurat pora, gdyż oni wszyscy stoją w tej chwili, tak samo jak i my, na dachu świątyni. Wyjąłem notes i zapisałem, że w tej chwili mój zegarek wskazuje godzinę 4 minut 55 rano, w sobotę, 2 sierpnia. Stoję na dachu świątyni górującej 3 tys. metrów nad poziomem morza, i odnoszę wrażenie, że ta świątynia wisi w pustce. Emil przeczytał moją notatkę, trwał chwilę w milczeniu i podał mi wiadomość: “Na moim zegarku minuta po godzinie 5. Miejscowość, jakby wisząca w powietrzu, 2,5 tys. metrów nad poziomem morza, widok cudowny, lecz samo położenie świątyni godne szczególnej uwagi". Potem Emil dodał: Jeżeli pan chce, zaniosę pańską notatkę i przyniosę z powrotem odpowiedź.

Pragnąłbym udać się tam i porozmawiać z przebywającymi w tej świątyni, jeśli nie ma pan nic przeciwko temu". Chętnie mu dałem swą notatkę i natychmiast zniknął. Po godzinie i 45 minutach powrócił z notatką od kierownika ekspedycji, w której ten komunikował, że Emil przybył tam o godzinie 5.16 rano, i że cudownie spędzili czas, rozmawiając o tym, co ich jeszcze czeka w przyszłości. (Małe różnice czasu na porównywanych zegarkach należy tłumaczyć różnicą długości geograficznej).

W tej świątyni pozostawaliśmy przez trzy dni, w ciągu których Emil odwiedzał wszystkie nasze grupy robocze, przekazując moje notatki i wracał z odpowiedziami od nich.

Czwartego dnia rano przygotowaliśmy się do zejścia z powrotem do wsi, gdzie pozostali moi dwaj współtowarzysze. Dowiedziałem się jednak, że Emil i Dżast pragnęli odwiedzić pewną małą wioskę leżącą w dolinie i odległą o około 30 mil od miejsca, w którym nasza droga zmieniała kierunek. Zatrzymaliśmy się na noc w chacie pastucha, a ponieważ szliśmy piechotą, wstaliśmy wczesnym rankiem, by móc za dnia osiągnąć cel. Tej wyprawy do świątyni nie mogliśmy odbyć na koniach, więc pozostawiliśmy je we wsi, skąd nasi przyjaciele wyruszyli na poszukiwanie śnieżnych ludzi.

Około godziny dziewiątej rano nagle zerwała się silna burza i wyglądało na to, że spadnie ulewa, ale deszczu nie było. Przemierzaliśmy puszczę, pokrytą gęstwiną krzaków, a grunt zaścielała gruba, twarda i sucha trawa. Cała ta okolica wydawała się niezwykle wysuszona. Od piorunów zapaliła się w kilku miejscach trawa i zanim się zorientowaliśmy znaleźliśmy się raptownie w sercu gorejącego lasu. Niebawem pożar się rozprzestrzenił – rozszalały ogień z trzech stron toczył się z błyskawiczną szybkością, dym ścielił się po ziemi gęstymi kłębami, a mnie opanował paniczny strach. Jednakże wzgląd na absolutne opanowanie Emila i Dżasta uspokoił mnie nieco. Powiedzieli mi: “Są dwa sposoby uniknięcia grożącego niebezpieczeństwa: pierwszy – spróbować przejść do zakrętu rzeki, gdzie woda płynie wąskim, lecz głębokim korytem; jeśli zdołamy dojść do tego miejsca odległego stąd o 5 mil, będziemy całkowicie bezpieczni, dopóki pożar nie zgaśnie samoistnie. Sposób drugi – to iść na przełaj przez ogień, jeśli pan uwierzy nam, że przeprowadzimy go bez żadnego szwanku". W tej chwili opuścił mnie wszelki strach i sobie uświadomiłem, że przecież ci ludzie już nieraz okazywali niezwykłą pomoc w najkrytyczniejszych okolicznościach. Powierzyłem się spokojnie ich opiece i podążałem pomiędzy nimi, w ten sposób odbywając dalszą drogę, która jak się okazało – wiodła w kierunku najbardziej rozszalałego żywiołu. Idąc tak widziałem, jak przed nami otworzyła się szeroka droga pod łukowatym sklepieniem z płomieni, a my szliśmy prosto przez ogień, nie napotykając najmniejszej przeszkody ani ze strony dymu, żaru, czy głowni spadających przed naszymi stopami przez cały czas wędrówki. Tak przeszliśmy co najmniej 6 mil przez ten gorejący las. Zdawało mi się – postępując tak spokojnie wzdłuż tej strasznej ogniowej drogi – że wokół nas nie ma wcale tak gwałtownego pożaru.

Kiedy wracaliśmy z naszej wyprawy, mogłem spokojnie przyjrzeć się tej niesamowitej drodze – zastając bezwzględne pogorzelisko, zamiast rozległego obszaru lasu. Jeszcze w trakcie przechodzenia przez ogień Emil zrobił uwagę: “Widzi pan teraz, jak łatwo jest skorzystać z wyższego boskiego prawa i zamienić niższe prawo na to wyższe, bez którego nie możemy się w rzeczywistości obejść. Podnieśliśmy wibracje naszych ciał do stopnia wibracji ognia i nie wyrządził nam żadnej szkody. Śmiertelnemu człowiekowi mogłoby się zdawać w tej chwili, że znikliśmy mu z oczu, mimo iż tożsamość nasza pozostaje taka sama jak zawsze, nie wykazując żadnej istotnej różnicy. Jedynie koncepcja śmiertelnych zmysłów utraciła związek z nami. Gdyby śmiertelni ludzie mogli nas teraz widzieć, z pewnością by pomyśleli, żeśmy się wznieśli w górę. W rzeczywistości tak właśnie się stało, gdyż wznieśliśmy się na taką płaszczyznę świadomości, gdzie śmiertelni nie mogą się z nami komunikować. Wszyscy mogą czynić to samo, co my czynimy. Korzystamy tylko z danego nam przez Boga prawa. Posiedliśmy zdolności posługiwania się tym prawem przy przenoszeniu naszych ciał przez wszelkie przeszkody przestrzenne. Jest to oczywiście to samo prawo, które stosujemy wówczas, gdy widzicie, jak zjawiamy się nagle i znikamy, co nazywacie unicestwieniem przestrzeni. My natomiast, po prostu, neutralizujemy wszystkie przeszkody metodą wzniesienia świadomości ponad nie, i w ten sposób stajemy się zdolni do pokonywania wszelkich ograniczeń, jakie człowiek w swej śmiertelnej świadomości postawił przed sobą". Mnie się zaś zdawało, żeśmy szli nad płonącym pod naszymi stopami gruntem. A kiedy już przebrnęliśmy przez to morze płomieni, nie doznawszy żadnej krzywdy, i wyszliśmy poza strefę ognia, doznałem niby ocknięcia się z głębokiego snu; stopniowo jednak coraz wyraźniej zdawałem sobie sprawę z tego przeżycia, i istotny sens rzeczy zaczął świtać w mej świadomości. Znaleźliśmy cieniste miejsce nad brzegiem potoku, a po spożyciu obiadu i godzinnym odpoczynku skierowaliśmy się ku wsi.