* * *Kiedy tego rana poproszono nas na śniadanie, kierownik wstał pierwszy; szybko doprowadził do porządku swą toaletę jak niecierpliwy sztubak a potem popędzał każdego z nas do pośpiechu. Wreszcie byliśmy gotowi i udaliśmy się do stołu, gdzie zastaliśmy już Emila i Dżasta. Kierownik usiadł pomiędzy nimi i przez całe śniadanie zasypywał ich pytaniami. Po śniadaniu wstał od stołu i wyraził życzenie obejrzenia jeszcze domu, który jak sam powiedział wyrósł w ciągu piętnastu minut. Położył ręce na ramiona Dżasta i dodał, że gdyby miał dwoje takich jak Emil i jego matka, to cóż by to była za przyjemność chodzić i wszędzie budować w ten sposób domy dla biednych ludzi! A potem dopowiedział: Zmusiłbym wtedy właścicieli nieruchomości w Nowym Jorku, żeby ich domy miały bardziej przyzwoity wygląd. Wszak płacę czynsz tym młodzieńcom. A Emil zauważył: Przypuśćmy, że nie zgodziliby się, by im w taki sposób wyrastały domy. Dobrze odpowiedział kierownik. To ja bym postąpił inaczej. Gdyby po wyrośnięciu domów nie chcieli z nich korzystać, wtedy po prostu chwytałbym ich przemocą, wsadzał do wewnątrz i związywał. Wszyscyśmy się z tego szczerze uśmieli. Dotychczas uważaliśmy kierownika za człowieka spokojnego i opanowanego. Lecz teraz powiedział nam, że widziane przez niego rzeczy tak nim wstrząsnęły, że nie mógł się powstrzymać od pytań. Potem oznajmił, że była to dla niego najciekawsza ekspedycja w całym jego życiu, jakkolwiek poznał już różne najbardziej odległe zakątki świata. Toteż postanowił towarzyszyć nam nadal i pomagać W organizowaniu drugiej ekspedycji w celu kontynuowania prac wykopaliskowych pod kierunkiem naszych przyjaciół. Na przeszkodzie temu stanął jednak jego nagły wyjazd do kraju. Z trudem się nam udało przekonać go, by nie chodził bezpośrednio do nowego domu. Wreszcie weszliśmy z nim w kompromis. Dżast i jeszcze jeden z przyjaciół poszli z nim tam, skąd mógł zobaczyć ów domek. Z tej wycieczki powrócili po upływie około trzydziestu minut. Kierownik wyraził zadowolenie, że widział maleńki domek będący rzeczywistością, i opowiadał, iż to wskrzesiło mu w pamięci jego dziecinne marzenia, w których widział siebie chodzącego z czarodziejkami, budującymi wszędzie domy dla biednych ludzi, by ich uszczęśliwić. Ponieważ nasza grupa była dość liczna, zdecydowano, że najlepiej będzie zwiedzać domek niewielkimi partiami co najwyżej po pięciu lub sześciu ludzi. W skład pierwszej grupy wchodzili: Emil, kierownik, jedna czy dwie damy i ja, a potem się przyłączyły jeszcze do nas matka Emila i nasza gospodyni. Kiedy przyszliśmy przed dom, wybiegła nam na spotkanie dziewczynka i rzuciła się w ramiona matki Emila, objaśniając, że braciszek jest zdrów, silny i dobrze wygląda. Po chwili wyszła matka dziewczynki i upadła do nóg matce Emila, zapewniając, że bardzo ją kocha. Matka Emila natychmiast ją podniosła, powstrzymując od klękania przed sobą, gdyż to mówiła co uczyniła dla niej, uczyniłaby także dla każdego innego, i że nie jej należy dziękować za otrzymane dobrodziejstwa, lecz wielkiemu Bogu. Tymczasem chłopczyk otworzył drzwi i matka zaprosiła nas do wnętrza. Weszliśmy za nią, mając za tłumaczkę naszą gospodynię. Nie było żadnej wątpliwości, co do faktycznej przemiany domu. Składał się z czterech izb i był bardzo schludnie urządzony. Z trzech stron otaczały go najnędzniejsze lepianki. Mówiono, że mieszkańcy tych lepianek zamierzali je opuścić, ponieważ uznali, że dom jest diabelską sprawką i że szatan mógłby ich zniszczyć, gdyby pozostali na miejscu. W dniu tym usłyszeliśmy też więcej i o burmistrzu. Około godziny jedenastej przysłał on do nas komendanta z oddziałem żołnierzy, którzy przynieśli nam zaproszenie na śniadanie, na godzinę drugą po południu. Wyraziliśmy zgodę i w oznaczonym czasie przyszła eskorta, celem zaprowadzenia nas do domu burmistrza. Czytelnicy domyślają się zapewne, że w tym kraju nie było pięknych pojazdów i musieliśmy się posługiwać wyłącznym sposobem lokomocji, jakim dysponowaliśmy, tj. chodziliśmy pieszo. Po przybyciu do domu burmistrza, zastaliśmy tam bardzo wielu łamów w tym naczelnego kapłana z pobliskiego klasztoru którzy przyszli tuż przed nami. Dowiedzieliśmy się, że klasztor ów liczy od tysiąca do tysiąca ośmiuset łamów i posiada w kraju wielkie znaczenie. Burmistrz był właśnie jedną z wyższych duchownych osobistości klasztoru. Początkowo oczekiwaliśmy ożywionej dyskusji, lecz wkrótce się przekonaliśmy, że śniadanie było zorganizowane tylko dla zapoznania się z członkami naszej grupy. Przyjaciele nasi byli, jak się okazało, dobrymi znajomymi najwyższego kapłana, gdyż spotykali się już wcześniej wiele razy i współpracowali ze sobą. O tym, zdaje się, burmistrz w ogóle nie wiedział, ponieważ naczelny kapłan był nieobecny, wyjechał bowiem z klasztoru przed około trzema laty i powrócił dopiero wieczorem w przeddzień naszego przybycia. Podczas śniadania zauważyliśmy, że lamowie byli ludźmi wykształconymi, wiele podróżowali i mieli bardzo szeroki pogląd na życie, a dwóch z nich spędziło nawet rok w Anglii i Ameryce. Burmistrz opowiadał im, co zaszło poprzedniego wieczoru, i aż do samego końca śniadania we wszystkich rozmowach przejawiało się najbardziej przyjazne uczucie. Co się tyczy burmistrza, to okazał się nader przyzwoitym człowiekiem, a incydent sprowokowany przez niego podczas wczorajszego obiadu, przyczynił się w konsekwencji do tego, że spłynęło na niego wielkie oświecenie. On sam poświadczył, że po prostu jeszcze do wczorajszego dnia żywił wielką nienawiść do wszystkich cudzoziemców. Rozmawialiśmy za pośrednictwem tłumaczy, co nie dawało zadowolenia, kiedy chciało się przeniknąć myśli rozmówcy. Przed rozejściem się otrzymaliśmy od łamów uprzejme zaproszenie odwiedzenia klasztoru i spędzenia w nim następnego dnia jako ich goście. Za radą Emila przyjęliśmy zaproszenie a dzień ten, poświęcony zwiedzaniu klasztoru, był dla nas szczególnie przyjemny i pouczający. Stwierdziliśmy, że naczelny lama, to człowiek bardzo interesujący. Znajomość zawarta tego dnia między nim a naszym szefem przemieniła się następnie w dozgonną, braterską przyjaźń i wzajemne zrozumienie. W niedługim czasie doznaliśmy też od niego nieocenionej pomocy w naszej pracy poszukiwawczej, którą prowadziliśmy z kolei w sąsiedniej prowincji. |